Wakacje tuż tuż, dlatego tym bardziej jest to idealna pora, aby kontynuować naszą podróżniczy cykl Odkryj świat z KOKOworld. Tym razem Kasia Suśniak, z która już od dawna odkrywamy Polskę, zabrała nas hen daleko za ocean. Posłuchajcie, poczytajcie, obejrzyjcie!
Pomysł na wyjazd do Stanów Zjednoczonych chodził nam po głowach już od jakiegoś czasu. I choć dla wielu USA to ogromne miasta, konsumpcjonizm i uliczne korki, my marzyliśmy o potężnych przestrzeniach, Parkach Narodowych i bliskości natury. Mając dokładnie takie założenia, naładowani pozytywną energią, wyruszyliśmy w podróż pod koniec kwietnia.
Podczas naszej miesięcznej podróży udało nam się odwiedzić zaledwie 4 z 50 stanów Ameryki, mimo to, ilość wrażeń i doświadczeń jest nie do opisania. Wystartowaliśmy z Kalifornii, a dokładniej rzecz biorąc z Los Angeles. Przepiękną, widokową drogą nr 1 zmierzaliśmy na północ podziwiając szerokie kalifornijskie plaże, dziesiątki kilometrów skalistego wybrzeża, szalejące w wodzie foki i wylegujące się na brzegu lwy morskie, aby ostatecznie dotrzeć do San Francisco. Było to jedyne miasto na trasie na którego zwiedzeniu bardzo zależało każdemu z członków wyprawy. Niewątpliwie San Francisco jest miastem wyjątkowym, różnorodnym, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Nawet ja, stroniąca od miejskiego hałasu, tłoku i miejsc turystycznych, dałam się porwać jego energii. Stamtąd nasza droga prowadziła już prosto w góry. Pierwszym Parkiem Narodowym na trasie było Yosemite – mekka wspinaczy, dolina otoczona ogromnymi, pionowymi skałami, wiosną zachwycająca niezliczonymi, potężnymi wodospadami. Kolejnym przystankiem był Sequoia NP., obszar ochrony największych na świecie organizmów żywych – sekwoi. Nie są to drzewa najwyższe, ani najszersze na świecie, ale biorąc pod uwagę ich objętość – nie mają sobie równych. Oprócz niewyobrażalnie okazałych drzew, emocji dostarczała również licznie występująca na szlakach fauna – sarny, jelenie oraz niedźwiedzie i niedźwiadki. Wszystkie spotkania były bezpieczne, zarówno dla nas, jak i dla zwierząt, dlatego radość z bliskości dzikiej zwierzyny wypełniała nas bez końca.
Po kilku dniach spędzonych w lasach przyszedł czas na wschodnią i wyższą część pasma Sierra Nevada. W wyższych partiach wciąż jeszcze panowały warunki zimowe, więc kilka dni spędzonych w śniegu rekompensowaliśmy godzinami spędzonymi w dzikich gorących źródłach u podnóża gór. Kolejnym miejscem na wygrzanie się była Dolina Śmierci – najcieplejsze miejsce na ziemi. To właśnie tutaj w lipcu 1913 r. odnotowano temperaturę 56,7 st. C. Dla nas pogoda była nieco łaskawsza, po przyjeździe, około godziny 19, termometr pokazywał „zaledwie” 41 stopni. Dolina to nie tylko mordercze ciepło, ale także iście księżycowy krajobraz, wydmy piaskowe, „spacerujące” kamienie, kolorowe góry oraz największa depresja Stanów Zjednoczonych (wys. 86 m. poniżej poziomu morza).
Kolejnym Stanem na naszej trasie była Nevada, w której spędziliśmy zaledwie kilka dni. W przerwie od przyrody odwiedziliśmy Las Vegas, zwane Miastem Grzechu. Niewątpliwie jest to najjaśniejsze, najgłośniejsze i najbardziej specyficzne miasto jakie widziałam w życiu. Miejsce to traktowałam bardziej jako ciekawostkę, doświadczenie świata i ludzi zupełnie do mnie nie podobnych. Nie zabawiliśmy tam jednak zbyt długo, choć dla fanów życia nocnego jest to niewątpliwie raj na ziemi. W niedalekiej odległości od miasta znajdą jednak swoje miejsce również wielbiciele natury, gdyż umiejscowione na pustyni miasto otoczone jest ze wszystkich czterech stron górami. My zdecydowaliśmy się odwiedzić Dolinę Ognia, osobliwy Park Stanowy, który swoją nazwę zawdzięcza ognisto czerwonym formacjom skalnym, tworzącym zachwycające, wąskie kaniony. Tutaj naszej wędrówce towarzyszyło kilka gatunków jaszczurek oraz muflony kanadyjskie – owce z wielkimi, okazałymi rogami.
Po tej krótkiej wizycie w Nevadzie przyszedł czas na pustynną Arizonę. Przemierzając kolejne setki kilometrów udało nam się przejechać kawałek słynnej Route 66 i zjeść pyszne, klasyczne, amerykańskie burgery, w klimatycznej knajpce w miejscowości Seligman. Następne dni były wypełnione zapierającymi dech w piersiach widokami. Pierwszych z nich doświadczyliśmy stając na krawędzi Wielkiego Kanionu. Oczywiście każdy go zna ze zdjęć i filmów, wiadomo czego się spodziewać, jednak na żywo robi jeszcze większe, oszałamiające wrażenie. Jako zaprawieni górołazi, nie mogliśmy odpuścić sobie wycieczki na dno kanionu, do poziomu rzeki Kolorado, jednak należy pamiętać, że jest to szlak dla osób o bardzo dobrej kondycji fizycznej. W tym regionie najczęściej spotykanymi zwierzętami były ssaki z rodziny jeleniowatych: sarny, łanie, jelenie oraz potężne łosie.
Kolejnego zachwytu doświadczyliśmy w miejscu zwanym Horseshoe Bend (w wolnym tłumaczeniu Podkowa), w którym rzeka Kolorado „zawraca”. Wspaniałe kolory, podczas pochmurnego wschodu słońca, zachęcały do niespiesznego wpatrywania się w horyzont i porywający nurt płynącej wody. W okolicy znajduje się również bardzo znany Kanion Antylopy, którego niestety nie udało nam się zobaczyć ze względu na załamanie pogody. Nieopodal znajdował się jednak kolejny cud natury mieszczący się na obszarze Indian – Dolina Monumentów. Potężne, czerwone bloki skalne wyrastają tam z płaskich terenów pustynnych, tworząc niesamowity krajobraz znany nam z wielu filmów o dzikim zachodzie.
Pozostawiając w tyle powalający widok na piaskowe olbrzymy wyruszyliśmy w kierunku Utah. Nie zwalniając tempa skierowaliśmy się do Parku Narodowego Canyonlands, oferującego bardzo szerokie panoramy na erodujące kaniony rzek Kolorado i Green River. Stąd potrzeba tylko godziny, aby dotrzeć do Arches – Parku z największą na świecie ilością naturalnych łuków skalnych. Był to najbardziej na północ wysunięty punkt programu naszej wycieczki, po którym zaczęliśmy kierować się z powrotem na południe. Wciąż jeszcze głodni wrażeń zatrzymaliśmy się w Bryce Canyon, w którym zachwycające, pomarańczowe formy skalne powstały na skutek erozji wiatru i zamarzających w szczelinach kryształów lodu. Ostatnim punktem programu był natomiast Park Narodowy Zion, w którym wielkie, czerwone skały wyrastają z gąszczu soczyście zielonych lasów. Tutaj oprócz wielu saren towarzyszyły nam na szlakach dziesiątki różnych gatunków wiewiórek oraz latające nad głowami kondory. Nasyceni pięknymi widokami, bliskością natury, świeżym powietrzem oraz wielkimi przestrzeniami byliśmy gotowi na powrót do domu.
Nasza podróż trwała 4 tygodnie w trakcie których przejechaliśmy 5200 kilometrów. W tym czasie zobaczyliśmy niesamowite miejsca, spotkaliśmy wiele ciekawych osób, zebraliśmy masę nowych doświadczeń i nauczyliśmy się wiele nie tylko o kulturze i życiu w USA, ale także o sobie samych. Po raz kolejny wróciliśmy do Polski pełni nowej energii, z masą inspiracji i pomysłów. Ponownie, z pełną świadomością możemy powiedzieć, że podróże kształcą, a najważniejszymi rzeczami w życiu, stanowczo nie są rzeczy.
„To możliwość spełnienia marzeń sprawia, że życie jest tak fascynujące...” Paulo Coelho
Z podróżniczym pozdrowieniem,
Kasia
W podróż po USA Kasia zabrała ze sobą bluzkę Be My Valentine Fine Yellow, bluzkę Minimal Organic Fiesta i bluze Hug Me Navy.
zrównoważona produkcja
Odpowiedzialne materiały
Ekowysyłka
14 dni na zwrot